Gangtok trochę przypomina Darjeeling, ale tylko trochę. W sumie jest miastem większym. Warto wiedzieć, że w Gangtoku jest zwyczaj zupełnie odmienny niż w reszcie Indii. Mianowicie można, a nawet należy, targować się o cenę pokoju hotelowego. Znaleźliśmy nocleg w pokoju czystym i z balkonem na ulicę (ciekawe po co?), a z początkowych 700 rupii za dobę udało nam się stargować do 600 i wszyscy byli zadowoleni.
Potem już spokojnie można było wybrać się na zwiedzanie miasta. Najpierw chcieliśmy znaleźć Namgyal Institute of Tibetology, co zajęło nam trochę czasu. Ale zbiory mieli bardzo ciekawe – głownie stare posągi, tanki, tsa-tsa i teksty.
Gdy potem wracaliśmy do hotelu, wciąż czułem, jak niedawny obiad jeździ mi po żołądku, w górę i w dół… Czyżby to był czas na kolejne Brandy Musk Deluxe?
Mieliśmy w planie wymienić trochę dolarów, jednak tutejsze banki nie praktykują takich usług. Z wielkim trudem udało nam się wymienić walutę w jedynym (jak się potem okazało) kantorze w mieście, O dziwo, nawet był czynny i miał zaskakująco dobry kurs wymiany.
Z innych ciekawych miejsc trafiliśmy na kilkopiętrowe targowisko urządzone na nieczynnym wielopoziomowym parkingu. Kupiliśmy tam owoce, przyprawy i kadzidła, ale było tam mnóstwo innych wszelakich dóbr. Na przykład suszone ryby prosto z worka po ryżu.
Na obiadokolację poszliśmy do “Taste of Tibet”, gdzie zamówiliśmy tybetańskie, ręcznie robione kluseczki w zupie – Thentuk Thukpa. Pycha!